26.06.2011

Rzymskie wakacje

Co można zobaczyć w Rzymie przez cztery dni? Właściwie wszystkie obowiązkowe punkty, opisywane w przewodnikach. Ale tym razem chodziło o zupełnie coś innego… Odwiedzaliśmy tylko miejsca ulubione, które podczas poprzednich wizyt wywarły na nas największe wrażenie, a ja wyszukiwałam w przewodnikach ciekawostki związane oczywiście z jedzeniem… Harmonogram był napięty.

Pierwszym punktem programu było Muzeum Makaronu. Wyobraźcie sobie: być we Włoszech i nie odwiedzić Muzeum Makaronu – to byłby skandal! Swoją drogą, trochę nas zdziwiło, że nasi rzymscy przyjaciele nawet nie wiedzą, że takie muzeum istnieje, ale skoro w przewodniku jest, to nie ma wyjścia: idziemy! Dotarliśmy pod wskazany adres – zapowiadało się nieźle. Przy jednym z przycisków domofonu znaleźliśmy karteczkę „Museo” – dzwonimy! Nic… Jeszcze raz… Cisza. O nie! Tak łatwo się nie poddamy – poszliśmy do pobliskiej restauracyjki, gdzie zaspany kelner dopiero wystawiał stoliki. Zapytany o muzeum, wzruszył tylko ramionami i mruknął „It’s closed!” – ale jak to: zamknięte??? „Yes, it’s closed forever!” Na zawsze! Fatalnie! Faktycznie, kiedy przyjrzeliśmy się bliżej były jeszcze ślady po odkręconych szyldach – widocznie nikt nie chciał oglądać makaronu… Szkoda. Ruszyliśmy zatem dalej…

Kolejny punkt kulinarnej podróży – najstarsza rzymska lodziarnia „Giolitti”*. Sprzedaje się tu niemal 500 kilogramów lodów dziennie. Weszłam i oniemiałam – moim oczom ukazały się dwie długaśne lady pełne ciasno poustawianych obok siebie pojemników z lodami w najróżniejszych smakach… Jasny gwint! Jak ja tu cokolwiek wybiorę??? Ale najpierw czekała mnie przeprawa przy kasie… OK. – wiem co chcę, tylko jak to zakomunikować, skoro Donna w kasie jest wściekła, mówi tylko po włosku i to w dodatku bardzo szybko, a za mną kolejka rośnie w zastraszającym tempie? Podstawowe słowa znam, zatem „Kali mieć, Kali być” i jakoś się udało. A teraz pędem do lady. Trudno, w takiej sytuacji nie będę ryzykować – wybieram ulubione: truskawkowe i bananowe, a do tego jeszcze czekoladowe, bo tych zawsze warto spróbować… Dostaję trochę truskawkowych i całą furę czekoladowych, bo akurat trafiłam w sam środek burzliwej dyskusji między dwoma nakładającymi lody Włochami i ten, który mnie obsługiwał nakładał widać wedle uznania… Nie szkodzi, i tak były smaczne. A teraz w drogę.


Jest w Rzymie maleńka cukierenka, w której sprzedają czekoladki własnej produkcji, kandyzowane kasztany, galaretki we wszystkich możliwych kształtach i kolorach – to był nasz następny cel podróży. Sklepik jest z zewnątrz całkiem niepozorny i gdyby nie mały szyld z nazwą "Moriondo & Gariglio"**, który cudem udało nam się wypatrzeć, nigdy byśmy go nie znaleźli. A warto! Weszłam do środka i od progu uderzył mnie cudowny zapach czekolady… Istny raj! Ale wyszłam z niczym… Po prostu nie byłam w stanie się zdecydować co wybrać! Z resztą – jak się później okazało - nie pierwszy i nie ostatni raz…

Zgłodnieliśmy w końcu, a że czasu było mało, a fiszek w przewodnikach całe mnóstwo, postanowiliśmy zjeść kanapki. Ale, ale… To nie były byle jakie kanapki… 

Ja wybrałam moją ulubioną: ze świeżą mozarellą, pomidorami i bazylią. A na deser tortine al pistacchio, choć wybór znowu nie był łatwy.


I jeszcze tylko kawa w pobliskim barze – un café ristretto, jak w starej włoskiej piosence… Posileni, ruszyliśmy dalej.

Na Campo de Fiori dotarliśmy w największy upał, więc miło było schronić się wśród zacienionych straganów z najróżniejszymi warzywami i owocami, truflami w słoiczkach, które oznaczone są kolorowymi karteczkami z napisami „I can fly with you”, makaronami w przeróżnych kształtach i kolorach. Do wyboru, do koloru. Kupiłam moje ukochane figi – znowu trochę na migi, kilka znanych słów okraszając uśmiechami. Tak mogę kupować!
A obok na straganach kuszą sery, w chłodniach świeża ricotta, dalej wiszą mięsne specjały, i jeszcze okrągłe wielkie bochny chleba… Chyba trafiłam do raju!  Ale trzeba było ruszać dalej, bo sporo jeszcze chcieliśmy zobaczyć.


Dzień pełen wrażeń zakończyliśmy kolacją w naszej ulubionej pizzerii „Formula Uno”***. Tam też kelnerzy mówią tylko po włosku – ale jesteśmy już przyzwyczajeni, więc wszystko odbywa się bez problemu. Zamawiam: fiori di zucca - kwiaty cukinii smażone w cieście, bruschetta al pomodoro, pizzę z mozarellą, świeżymi pomidorkami koktajlowymi i rukolą, a na deser tiramisú, a do tego obowiązkowo "una bottiglia de vino rosso de la casa per favore". Mało nie pęknę z przejedzenia…





Czas wracać, bo już bardzo późno i spać się chce… Jest tylko jeden mały problem: tramwaj, który miał dowieść nas do domu naszych przyjaciół kursuje tylko do 22.00, a jest już grubo po… Ach, więc to dlatego kierowca jedynego autobusu na tej trasie mijał nas tak powoli i dziwił się, że nie machamy żeby go zatrzymać… Trudno – będzie następny. Pytanie tylko, czy dowiezie nas tam, gdzie chcemy??? Jedno jest pewne: nigdy nie zrozumiem rzymskiej komunikacji autobusowej!

Tej nocy zasypialiśmy najedzeni do syta, delikatnie kołysani szumiącym w głowach winem, szczęśliwi, po dniu pełnym wrażeń. A rano… jak co dzień, obudziło nas gruchanie gołębi na podwórku, śmiech rzymskich mew i krzyki sąsiadki, która kłóciła się ze swoją „mamma”… Chwilo trwaj!

Arrivederci Roma! Do zobaczenia, mam nadzieję, już wkrótce…


* Gelatteria "Giolitti"
Via Uffici del Vicario 40


** Confetteria "Moriondo & Gariglio"
Via del Pie di Marmo 21-22

*** Pizzeria "Formula Uno"
Via degli Equi 13

1 komentarz:

  1. Wspaniałe wakacje, cudowne zdjęcia i rewelacyjne kulinarne miejsca. Jeżeli podaję kiedyś w te okolicę na pewno skorzystam z Twoich wskazówek :-)

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...